Możliwości zmian w elektronice samochodowej jest wiele. Najprostsze rozwiązanie to power box – do instalacji samochodu wpinamy gotowe „pudełko”, które w z góry założony sposób modyfikuje działanie komputera sterującego pracą silnika (ten pozostaje całkowicie seryjny).

Rozwiązanie ma istotne zalety (łatwość „zaaplikowania” oraz niską cenę – nawet kilkaset złotych), ale są też wady: praca silnika zmieniana jest bez uwzględnienia charakterystyki danego egzemplarza. Podobną wadę ma również prosty chiptuning. Różnica polega na tym, że osoba dokonująca zmian demontuje komputer lub za pomocą złącza OBD wgrywa nowy, przygotowany wcześniej program. Tu również nie bierzemy pod uwagę indywidualnych cech strojonego silnika.

Ze względu na miejsce dokonywania takiej modyfikacji tunerów podzielimy na „oryginalnych” (czyli ASO danej marki) oraz niezależnych. Wbrew pozorom oferta autoryzowanego serwisu nie powinna być z góry skazana na przegraną – firma w ten sposób zmodyfikowała (np. w skali całej Europy) zapewne kilkadziesiąt tysięcy pojazdów, ma więc spore doświadczenie, w temacie „czy to działa”.

Bardziej prozaiczna zaleta to utrzymanie gwarancji, jeśli auto takową jeszcze posiada. Ale są też wady: Toyota swego czasu żądała za chip blisko 10 tys. zł, zaś Mitsubishi oferowało rozwiązanie, którego działanie było bardzo zakamuflowane. Do tego stopnia, że nie wykrywała go hamownia…

Najbardziej zaawansowany chiptuning to taki, gdzie tuner „wyciąga” oryginalne oprogramowanie, według własnej wiedzy modyfikuje je, a następnie z powrotem „wkłada” do komputera sterującego. Oczywiście wcześniej i na koniec przeprowadza pomiar na hamowni.

Dodatkową zaletą takiego działania jest możliwość opracowaniu programu „pod klienta” – bardzo dużo mocy, oszczędność spalania, poprawa elastyczności w zakresie niskich obrotów silnika itp. Aby na własnej skórze przekonać się ile można „wyciągnąć” z chiptuningu, testowym, długodystansowym Isuzu D-Max wybraliśmy się do warsztatu Jurczak Auto Sport. Isuzu ma dwie turbosprężarki, rozwiązanie, które staje się coraz bardziej popularne. Przy niższych obrotach silnika pracuje mniejsza, ustępująca miejsca większej, gdy silnik wkręca się na wyższe obroty.

Z punktu widzenia pracy tunera nie jest to jednak istotne. Jako, że nasze Isuzu nie było pierwszym D-Maxem tej generacji obecnym w warsztacie Damiana Jurczaka, prace postępowały szybko. Najpierw odczyt mocy. Parametry odbiegają od fabrycznych (358 Nm osiągane przy 2245 obr. to 10 proc. mniej w stosunku do obiecanych 400 Nm w zakresie 1400-2000 obr./min), ale w tym momencie najbardziej istotna jest dla nas różnica przed i po modernizacji.

Szybkie podpięcie się do komputera, zgrywamy fabryczny program (tuner powinien go zachować, aby móc powrócić do „serii”), zmiana (prosiliśmy o delikatną, bez „przegięcia”), ponowne hamowanie oraz trasa testowa, by zbadać czy w całym zakresie prędkości auto pracuje płynnie i nie pokazują się żadne błędy sterowania silnika. Wszystko wydaje się być w porządku, więc przystępujemy do pomiarów testowych: spalanie mierzyliśmy na długiej trasie dojazdowej do warsztatu, ale zważając na błąd pomiaru, różnica 0,1 l/100 km nie ma żadnego znaczenia.

Sprawdzamy więc czas przyspieszenia do „setki”. I tu mamy największą różnicę – czas ten skrócił się z 15,4 s do 12,5 s! Rzeczywiście „pogonione” auto jedzie wyraźnie szybciej. Jeszcze pomiar elastyczności. W zakresie 60-100 km/h (4. bieg) udało się zgubić sekundę (z 9,4 na 8,4 s), za to w przedziale 80-120 km/h (6. bieg) nie ma efektów – ale to ewidentnie nie jest zakres prędkości dla tego auta, wyraźnie dławiło się przed modyfikacją, jak i teraz. Podsumowując: modyfikacja za 1500 zł jest godna polecenia.